poniedziałek, 26 grudnia 2022

Odcinek 25_Bohaterski czyn

Dochodziła 3:00 nocy. Przywieźliśmy na SOR pacjenta. Dyżur mijał wyjątkowo spokojnie, mieliśmy mało wyjazdów. Korzystając z wolnej chwili, poszedłem sprawdzić stan Banacha. Zaczynał powoli wybudzać się po narkozie. Pielęgniarka zadzwoniła po doktora Sambora. Ten niemal natychmiast się zjawił, więc wyszedłem z sali.
- Wiktor, słyszysz mnie? - zapytał go lekarz, spoglądając na zapis krzywej na kardiomonitorze.
- Michał… - po chwili odpowiedział cicho Wiktor.
- Witamy z powrotem wśród żywych. Jak się czujesz?
- Jak po operacji…
Sambor uniósł nieco kołdrę, by sprawdzić opatrunek rany pooperacyjnej.
- Co mi tam znalazłeś w środku?
- Wszystko masz na swoim miejscu - zażartował Sambor.
- Nie mogę się śmiać… - odparł lekko uśmiechnięty Banach.
- Miałeś paskudne zapalenie wyrostka.
- Chyba żartujesz…
- Już dawno nie widziałem tak rozlanego! Stary, ile ty z tym chodziłeś?? Musiało cię cholernie boleć!
- To naprawdę był wyrostek??
- Naprawdę.
- Byłem pewien, że nawdychałem się farby przy malowaniu…
- I kto to mówi? Lekarz-chirurg… Miałeś sporo szczęścia! Zapalenie przebiegało dość nietypowo. Ale jeszcze kilka godzin i nie byłoby po co operować…
- Perforacja wyrostka?
- Uhm… - przytaknął Sambor uzupełniając kartę medyczną.
- Miałeś nosa Michał… Dzięki za uratowanie.
- Daj spokój… Nieźle nas wszystkich nastraszyłeś.
- Mam nadzieję, że równo mnie pozaszywałeś.
- Najlepiej, jak potrafiłem - uśmiechnął się lekarz.
- Sprawdzę potem. Ale jak coś będzie nie tak, to złożę reklamację - zażartował Banach.
- Widzę, że już dochodzisz do siebie, bo żarty się ciebie trzymają. Odpoczywaj teraz. Przyjdę później.
- Dzięki stary.
- Nie ma sprawy. Tylko nie wykręcaj nam już więcej takich numerów.
- Nie mam więcej wyrostków - Wiktor znowu żartował.
- Trzymaj się - odparł lekarz i wyszedł z sali OIOM.
Podszedłem do niego.
- Doktorze, i co z nim?
- Jak widać - wraca do formy. Już jest dobrze, ale było naprawdę groźnie. Teraz musimy zająć się leczeniem farmakologicznym zapalenia otrzewnej. Dostaje kilka mocnych antybiotyków.
- Mogę na chwilę wejść do niego?
- Ale na chwilę. Powinien odpoczywać. Jest bardzo słaby, co żartami probuje ukryć.
- Jasne.
Założyłem zielony fartuch ochronny i wszedłem na salę.
- Dobry wieczór doktorze.
- Cześć Piotrek.
- Jak się pan czuje?
- Bywało lepiej…
- Ale nas pan nastraszył…
- Dzięki za szybką reakcję. I przywiezienie mnie tutaj mimo mojego oporu.
- Drobiazg doktorze - uśmiechnąłem się. - Od tego jesteśmy.
Nie chciałem mu teraz prawić kazań, że Sambor ma rację, bo jak lekarz z wieloletnim doświadczeniem mógł zlekceważyć takie poważne objawy…
- Jak Zosia? - zapytał.
- Jest z Martyną u nas. Bardzo to przeżywa. Ale proszę się niczym nie martwić, zadbamy o nią.
- Wiem. Dziękuję. Podziękuj też w moim imieniu Martynie.
- Sam pan to zrobi. Rano na pewno zjawi się tu z Zosią.
- Czy mój ojciec wie, co się stało?
- Chyba nie. Zosia mówiła, że nie chce denerwować dziadka.
- I niech tak zostanie. Ma odpoczywać w sanatorium, a nie martwić się o mnie.
- 23 P - odezwała się przez radio dyspozytorka.
- 23 P, zgłaszam się.
- Ulica Poprzeczna. Patrol policji znalazł poturbowanego mężczyznę, prawdopodobnie bezdomny.
- Przyjąłem - odpowiedziałem. - Muszę lecieć.
- No to leć, byle ostrożnie.
- Niech pan dochodzi do siebie.
- Dzięki! Aha, Piotr!
- Tak?
- Mógłbyś zawiadomić Grażynę?
- Jasne... - odparłem nieco zmieszany.
- Byłbym ci wdzięczny.
- Rano do niej zadzwonię.
- Dziękuję.
- Proszę odpoczywać. Dobranoc.
- Spokojnego dyżuru.

* * *

Odruchowo włączyłem lokalną radiostację. Zawsze puszczali fajną muzę. Jechałem do domu i myślałem o porannej kawie z Martynką.
- Witamy kolejnego słuchacza - odezwał się głos w radiu. - Jak ty zamierzasz spędzić dzień? - padło pytanie.
- Proszę Pana, moja mama... Ona się nie rusza! Nie mogę jej obudzić! - powiedział na antenie chłopięcy głos.
- Jak masz na imię?
- Wojtek. Mam 5 lat.
- Jest z tobą ktoś dorosły?
- Nie, mieszkamy sami.
- Dobrze, zaraz wezwiemy pomoc. Znasz adres? Jeśli tak, to podasz mi go za chwilę poza anteną.
- Nie znam. Ale mieszkamy obok takiego starego, okrągłego budynku. Tam, gdzie kiedyś był dworzec. Proszę pana, widzę dym! Dużo dymu!
- Wojtek, otwórz w domu okna.
- Dobrze.
- I usiądź pod jednym z nich, jak najdalej od dymu, dobrze? Halo?? Wojtek? Jesteś tam, halo??
Połączenie zerwało się. Cholera! Wiem, gdzie to jest. Jadę tam! To niedaleko stąd. Mam nadzieję, że temu małemu nic się nie stało...
Pod niewielką, zapadającą się, starą kamienicą zaczął gromadzić się tłum gapiów. Kłęby gęstego, ciemnoszarego dymu wydobywały się przez otwarte okna na ostatnim piętrze. Były widoczne już z daleka. Zaparkowałem nieopodal. Wysiadłem z samochodu i pobiegłem do zbiegowiska.
- Ktoś wezwał straż??! - krzyknąłem.
- Tak - odpowiedział ktoś z tłumu.
- Panie, tam są dzieci! - poinformował mnie starszy mężczyzna.
- Jak to dzieci??
- No Wojtuś i Julka.
 Wiedziałem, że muszę tam wejść jeszcze przed przyjazdem straży. Pobiegłem do samochodu po butelkowaną wodę. Szybko oblałem się nią.
- Pani mi pożyczy tę chustkę - powiedziałem do kobiety w średnim wieku i nie czekając na jej odpowiedź, zdjąłem ją z jej szyi. Zaczęła krzyczeć, ale nie reagowałem. Zawiązałem ją sobie na twarzy, zakrywając nos i usta i pobiegłem pędem na trzecie piętro.
Na górze było jeszcze więcej dymu. Próbowałem siłą otworzyć stare, drewniane drzwi. Kopałem w nie z całej siły i uderzałem ramieniem. W końcu za którymś razem puściły. Buchnęło na mnie gorące powietrze i gryzący, czarny dym. Zacząłem odruchowo ostro kaszleć. Paliła się już cała niewielka kuchnia. Ogień zajął też sporą część przedpokoju i zaczął wkradać się do pomieszczenia graniczącego z kuchnią. W drugim pokoju, na wprost kuchni, leżała na łóżku drobna, młoda kobieta. Była nieprzytomna. Podbiegłem do niej i sprawdziłem puls. Był bardzo słaby, ledwo wyczuwalny. Oddech miała płytki. Otworzyłem szeroko okno i pobiegłem szukać dzieci. Wołałem je po imieniu. Wszędzie było coraz więcej dymu, przez co piekły mnie oczy i mocniej kaszlałem. Robiło się coraz bardziej gorąco. Niewiele już było widać. Nagle upadłem, potknąwszy się o coś twardego na podłodze. I wtedy usłyszałem cichy, dziecięcy głos:
- Proszę pana, tu jestem...
Rozpoznałem głos z radia. Pod oknem na podłodze dostrzegłem małe zawiniątko. To chłopiec. Siedział boso skulony i opatulony grubymi narzutami z łóżka.
- Wojtek... - zacząłem odsłaniać jego głowę spod warstw materiału. Był przestraszony i spocony.
- W porządku mały?
- Tak. Poszuka pan mojej siostry?
- Jasne. Na razie zostań tutaj, dobrze?
- Dobra - odparł malec. 
Pokój, w którym się znajdowaliśmy był największy. Wyjrzałem przez okno. Ufff, straż była już na miejscu. Pomoc właśnie zmierzała w naszym kierunku. Strażacy sunęli ku nam na wyciąganej elektrycznie drabinie.
Szukałem teraz Julki. Głowa trzylatka jest tak pełna pomysłów, że trudno będzie odgadnąć, gdzie mogła się schować. Zajrzałem do małej, ciemnej łazienki znajdującej się obok pokoju. Dym gryzł mnie niemiłosiernie w gardle i przełyku. Odkręciłem kurek, by zmoczyć choć trochę twarz, włosy i zaczerpnąć kilka łyków wody. Wtem dobiegł mnie odgłos z przedpokoju. Spojrzałem, a zawalona część strychu odcięła nam jedyną drogę wyjścia z płonącego mieszkania... 

* * *

- Dlaczego oni wracają??!! - krzyknęłam.
- Proszę się uspokoić! - powiedział do mnie dowódca przybyłej na miejsce straży pożarnej. - Ramię drabiny jest za krótkie, nie dosięgnie do okien na trzecim piętrze. To stara kamienica, piętra są wysokie. Musimy wezwać jednostkę z wysięgnikiem.
- Ile to potrwa?? Przecież oni nie mają czasu!! Chce pan, żeby się spalili??!!
Dowódca nie odpowiedział mi, tylko odwrócił się i przez radio zaczął wzywać posiłki. Strażacy wynieśli z płonącego budynku młodą kobietę. 
- O Boże! - krzyknęła jakaś kobieta z tłumu. - Pewnie trup!
Od razu podbiegli do niej lekarz i ratownicy.
- Panowie! - zawołałam za strażakami. - A co z dziećmi i mężczyzną? Znaleźliście ich??
- Proszę się odsunąć i nie utrudniać nam pracy - odparł stanowczo jeden, po czym wszedł za drugim z powrotem do budynku. Kolejnych dwóch szykowało się do wejścia z drugą linią gaśniczą.

* * *

Dym był już tak gęsty i duszący, że musiałem czołgać się po podłodze. Coraz trudniej było mi oddychać. Do tego pojawiły się zawroty głowy. Ale myślałem tylko o niej: o małej dziewczynce, którą muszę znaleźć. Dotarłem do pokoju. Nie widziałem już skulonej pod oknem postury chłopca.
- Wojtek… Wojtek… - próbowałem go wołać.
Ale odpowiadały mi tylko trzaski palących się mebli i innych przedmiotów, które trawił ogień. Pod oknem wymacałem na oślep jego małe ciałko.
- Wojtuś! - próbowałem go ocucić, ale bezskutecznie.
Dotknąłem policzkiem jego twarzy. Cholera, nie! Podniosłem go z podłogi i położyłem na szerokim parapecie. Najpierw sam próbowałem zachłannie złapać kilka wdechów czystego powietrza zza okna. Spostrzegłem, że na dole strażacy rozkładali skokochron - wielką samopompującą się poduszkę ewakuacyjną. Zrobiłem głęboki wdech, co przyszło mi z dużym trudem. Wdmuchałem powietrze do jego płuc. Potem jeszcze raz i kolejny.
- No dawaj mały! Proszę cię!
Wtedy usłyszałem płacz. Nie mogłem zlokalizować kierunku, z którego dobiegał. Byłem zdezorientowany i podtruty dymem spalenizny. Wojtek zaczął w końcu oddychać.
Sunąc po podłodze, ruszyłem w poszukiwaniu odgłosu płaczu. W głębi pokoju natrafiłem na szafę, która zaczynała płonąć. Otworzyłem ją, po czym w rogu jej wnętrza ukazała mi się zapłakana dziewczynka z pluszowym misiem w rączce. Była taka mała, zapewne młodsza od chłopca. Miała twarz spoconą od wysokiej temperatury panującej w szafie.
- Nie bój się. Zabiorę cię do mamy.
Pokiwała główką i wyciągnęła ku mnie swoje malutkie rączki. Jednym ruchem wyciągnąłem ją z szafy i położyłem na swoich plecach.
- Przytul się do mnie. Nic się nie bój. Zaraz będziesz u mamy.
Tak naprawdę nie wiedziałem co z jej mamą... Ale musiałem jakoś ją przekonać, żeby dała się zabrać ze swojego „schronu”.
Byłem już wycieńczony i dodatkowo dokuczały mi mdłości. To kolejny objaw zatrucia dymem. Nie miałem siły ruszyć się, żeby wrócić z powrotem pod okno. Ten słodki balast, który miałem teraz na plecach dodatkowo mnie osłabiał, ale i zarazem motywował.

* * *

Odchodziłam od zmysłów, nie wiedząc co dzieje się wewnątrz kamienicy. I co działo się z Piotrkiem. To wszystko trwało o wiele za długo. Wiedziałam, że coś jest nie tak, bo akcja ratunkowa przeciągała się. Miałam wrażenie, że minęły godziny odkąd strażacy wynieśli tę kobietę. Dlaczego nie wyciągają pozostałych poszkodowanych?? Czyżby nie było już szans na ich uratowanie?? A może nie ma już kogo ratować… Nie, nie wolno mi tak myśleć! Przecież Piotrek jest „w czepku urodzony”. Poradzi sobie. Zawsze sobie radzi…

* * *

Nie pamiętam, jakim cudem dotarłem do okna. Z pozycji leżącej namacałem ręką Wojtka, który leżał nieruchomo na parapecie tak, jak go zostawiłem. Mobilizując wszystkie swoje siły, powoli posadziłem Julkę w oknie. Ukląkłem i sprawdziłem oddech Wojtka. Błagam, nie… Ale nie miałem już siły, aby ponownie go resuscytować... Wyjrzałem przez okno, po czym wziąłem chłopca na ręce i zrzuciłem na skokochron ustawiony centralnie pod oknami. Działałem machinalnie. Julka siedziała bez ruchu, jak zahipnotyzowana. Usiadłem obok niej. Wziąłem na ręce i posadziłem ją sobie w pasie.
- Teraz przytul się do mnie mocno i zamknij oczka. Idziemy do mamy.
Od razu zrobiła to, o co ją poprosiłem. Jej główkę przytknąłem dłonią do piersi. Ostatkiem sił odepchnąłem się stopami od podłogi, mocno wychyliłem przez okno i plecami runąłem w przestrzeń trzeciego piętra…


C.d.n.


(poniedziałek, 29 maja 2017 & niedziela, 26 grudnia 2021) 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz