poniedziałek, 26 grudnia 2022

Odcinek 25_Bohaterski czyn

Dochodziła 3:00 nocy. Przywieźliśmy na SOR pacjenta. Dyżur mijał wyjątkowo spokojnie, mieliśmy mało wyjazdów. Korzystając z wolnej chwili, poszedłem sprawdzić stan Banacha. Zaczynał powoli wybudzać się po narkozie. Pielęgniarka zadzwoniła po doktora Sambora. Ten niemal natychmiast się zjawił, więc wyszedłem z sali.
- Wiktor, słyszysz mnie? - zapytał go lekarz, spoglądając na zapis krzywej na kardiomonitorze.
- Michał… - po chwili odpowiedział cicho Wiktor.
- Witamy z powrotem wśród żywych. Jak się czujesz?
- Jak po operacji…
Sambor uniósł nieco kołdrę, by sprawdzić opatrunek rany pooperacyjnej.
- Co mi tam znalazłeś w środku?
- Wszystko masz na swoim miejscu - zażartował Sambor.
- Nie mogę się śmiać… - odparł lekko uśmiechnięty Banach.
- Miałeś paskudne zapalenie wyrostka.
- Chyba żartujesz…
- Już dawno nie widziałem tak rozlanego! Stary, ile ty z tym chodziłeś?? Musiało cię cholernie boleć!
- To naprawdę był wyrostek??
- Naprawdę.
- Byłem pewien, że nawdychałem się farby przy malowaniu…
- I kto to mówi? Lekarz-chirurg… Miałeś sporo szczęścia! Zapalenie przebiegało dość nietypowo. Ale jeszcze kilka godzin i nie byłoby po co operować…
- Perforacja wyrostka?
- Uhm… - przytaknął Sambor uzupełniając kartę medyczną.
- Miałeś nosa Michał… Dzięki za uratowanie.
- Daj spokój… Nieźle nas wszystkich nastraszyłeś.
- Mam nadzieję, że równo mnie pozaszywałeś.
- Najlepiej, jak potrafiłem - uśmiechnął się lekarz.
- Sprawdzę potem. Ale jak coś będzie nie tak, to złożę reklamację - zażartował Banach.
- Widzę, że już dochodzisz do siebie, bo żarty się ciebie trzymają. Odpoczywaj teraz. Przyjdę później.
- Dzięki stary.
- Nie ma sprawy. Tylko nie wykręcaj nam już więcej takich numerów.
- Nie mam więcej wyrostków - Wiktor znowu żartował.
- Trzymaj się - odparł lekarz i wyszedł z sali OIOM.
Podszedłem do niego.
- Doktorze, i co z nim?
- Jak widać - wraca do formy. Już jest dobrze, ale było naprawdę groźnie. Teraz musimy zająć się leczeniem farmakologicznym zapalenia otrzewnej. Dostaje kilka mocnych antybiotyków.
- Mogę na chwilę wejść do niego?
- Ale na chwilę. Powinien odpoczywać. Jest bardzo słaby, co żartami probuje ukryć.
- Jasne.
Założyłem zielony fartuch ochronny i wszedłem na salę.
- Dobry wieczór doktorze.
- Cześć Piotrek.
- Jak się pan czuje?
- Bywało lepiej…
- Ale nas pan nastraszył…
- Dzięki za szybką reakcję. I przywiezienie mnie tutaj mimo mojego oporu.
- Drobiazg doktorze - uśmiechnąłem się. - Od tego jesteśmy.
Nie chciałem mu teraz prawić kazań, że Sambor ma rację, bo jak lekarz z wieloletnim doświadczeniem mógł zlekceważyć takie poważne objawy…
- Jak Zosia? - zapytał.
- Jest z Martyną u nas. Bardzo to przeżywa. Ale proszę się niczym nie martwić, zadbamy o nią.
- Wiem. Dziękuję. Podziękuj też w moim imieniu Martynie.
- Sam pan to zrobi. Rano na pewno zjawi się tu z Zosią.
- Czy mój ojciec wie, co się stało?
- Chyba nie. Zosia mówiła, że nie chce denerwować dziadka.
- I niech tak zostanie. Ma odpoczywać w sanatorium, a nie martwić się o mnie.
- 23 P - odezwała się przez radio dyspozytorka.
- 23 P, zgłaszam się.
- Ulica Poprzeczna. Patrol policji znalazł poturbowanego mężczyznę, prawdopodobnie bezdomny.
- Przyjąłem - odpowiedziałem. - Muszę lecieć.
- No to leć, byle ostrożnie.
- Niech pan dochodzi do siebie.
- Dzięki! Aha, Piotr!
- Tak?
- Mógłbyś zawiadomić Grażynę?
- Jasne... - odparłem nieco zmieszany.
- Byłbym ci wdzięczny.
- Rano do niej zadzwonię.
- Dziękuję.
- Proszę odpoczywać. Dobranoc.
- Spokojnego dyżuru.

* * *

Odruchowo włączyłem lokalną radiostację. Zawsze puszczali fajną muzę. Jechałem do domu i myślałem o porannej kawie z Martynką.
- Witamy kolejnego słuchacza - odezwał się głos w radiu. - Jak ty zamierzasz spędzić dzień? - padło pytanie.
- Proszę Pana, moja mama... Ona się nie rusza! Nie mogę jej obudzić! - powiedział na antenie chłopięcy głos.
- Jak masz na imię?
- Wojtek. Mam 5 lat.
- Jest z tobą ktoś dorosły?
- Nie, mieszkamy sami.
- Dobrze, zaraz wezwiemy pomoc. Znasz adres? Jeśli tak, to podasz mi go za chwilę poza anteną.
- Nie znam. Ale mieszkamy obok takiego starego, okrągłego budynku. Tam, gdzie kiedyś był dworzec. Proszę pana, widzę dym! Dużo dymu!
- Wojtek, otwórz w domu okna.
- Dobrze.
- I usiądź pod jednym z nich, jak najdalej od dymu, dobrze? Halo?? Wojtek? Jesteś tam, halo??
Połączenie zerwało się. Cholera! Wiem, gdzie to jest. Jadę tam! To niedaleko stąd. Mam nadzieję, że temu małemu nic się nie stało...
Pod niewielką, zapadającą się, starą kamienicą zaczął gromadzić się tłum gapiów. Kłęby gęstego, ciemnoszarego dymu wydobywały się przez otwarte okna na ostatnim piętrze. Były widoczne już z daleka. Zaparkowałem nieopodal. Wysiadłem z samochodu i pobiegłem do zbiegowiska.
- Ktoś wezwał straż??! - krzyknąłem.
- Tak - odpowiedział ktoś z tłumu.
- Panie, tam są dzieci! - poinformował mnie starszy mężczyzna.
- Jak to dzieci??
- No Wojtuś i Julka.
 Wiedziałem, że muszę tam wejść jeszcze przed przyjazdem straży. Pobiegłem do samochodu po butelkowaną wodę. Szybko oblałem się nią.
- Pani mi pożyczy tę chustkę - powiedziałem do kobiety w średnim wieku i nie czekając na jej odpowiedź, zdjąłem ją z jej szyi. Zaczęła krzyczeć, ale nie reagowałem. Zawiązałem ją sobie na twarzy, zakrywając nos i usta i pobiegłem pędem na trzecie piętro.
Na górze było jeszcze więcej dymu. Próbowałem siłą otworzyć stare, drewniane drzwi. Kopałem w nie z całej siły i uderzałem ramieniem. W końcu za którymś razem puściły. Buchnęło na mnie gorące powietrze i gryzący, czarny dym. Zacząłem odruchowo ostro kaszleć. Paliła się już cała niewielka kuchnia. Ogień zajął też sporą część przedpokoju i zaczął wkradać się do pomieszczenia graniczącego z kuchnią. W drugim pokoju, na wprost kuchni, leżała na łóżku drobna, młoda kobieta. Była nieprzytomna. Podbiegłem do niej i sprawdziłem puls. Był bardzo słaby, ledwo wyczuwalny. Oddech miała płytki. Otworzyłem szeroko okno i pobiegłem szukać dzieci. Wołałem je po imieniu. Wszędzie było coraz więcej dymu, przez co piekły mnie oczy i mocniej kaszlałem. Robiło się coraz bardziej gorąco. Niewiele już było widać. Nagle upadłem, potknąwszy się o coś twardego na podłodze. I wtedy usłyszałem cichy, dziecięcy głos:
- Proszę pana, tu jestem...
Rozpoznałem głos z radia. Pod oknem na podłodze dostrzegłem małe zawiniątko. To chłopiec. Siedział boso skulony i opatulony grubymi narzutami z łóżka.
- Wojtek... - zacząłem odsłaniać jego głowę spod warstw materiału. Był przestraszony i spocony.
- W porządku mały?
- Tak. Poszuka pan mojej siostry?
- Jasne. Na razie zostań tutaj, dobrze?
- Dobra - odparł malec. 
Pokój, w którym się znajdowaliśmy był największy. Wyjrzałem przez okno. Ufff, straż była już na miejscu. Pomoc właśnie zmierzała w naszym kierunku. Strażacy sunęli ku nam na wyciąganej elektrycznie drabinie.
Szukałem teraz Julki. Głowa trzylatka jest tak pełna pomysłów, że trudno będzie odgadnąć, gdzie mogła się schować. Zajrzałem do małej, ciemnej łazienki znajdującej się obok pokoju. Dym gryzł mnie niemiłosiernie w gardle i przełyku. Odkręciłem kurek, by zmoczyć choć trochę twarz, włosy i zaczerpnąć kilka łyków wody. Wtem dobiegł mnie odgłos z przedpokoju. Spojrzałem, a zawalona część strychu odcięła nam jedyną drogę wyjścia z płonącego mieszkania... 

* * *

- Dlaczego oni wracają??!! - krzyknęłam.
- Proszę się uspokoić! - powiedział do mnie dowódca przybyłej na miejsce straży pożarnej. - Ramię drabiny jest za krótkie, nie dosięgnie do okien na trzecim piętrze. To stara kamienica, piętra są wysokie. Musimy wezwać jednostkę z wysięgnikiem.
- Ile to potrwa?? Przecież oni nie mają czasu!! Chce pan, żeby się spalili??!!
Dowódca nie odpowiedział mi, tylko odwrócił się i przez radio zaczął wzywać posiłki. Strażacy wynieśli z płonącego budynku młodą kobietę. 
- O Boże! - krzyknęła jakaś kobieta z tłumu. - Pewnie trup!
Od razu podbiegli do niej lekarz i ratownicy.
- Panowie! - zawołałam za strażakami. - A co z dziećmi i mężczyzną? Znaleźliście ich??
- Proszę się odsunąć i nie utrudniać nam pracy - odparł stanowczo jeden, po czym wszedł za drugim z powrotem do budynku. Kolejnych dwóch szykowało się do wejścia z drugą linią gaśniczą.

* * *

Dym był już tak gęsty i duszący, że musiałem czołgać się po podłodze. Coraz trudniej było mi oddychać. Do tego pojawiły się zawroty głowy. Ale myślałem tylko o niej: o małej dziewczynce, którą muszę znaleźć. Dotarłem do pokoju. Nie widziałem już skulonej pod oknem postury chłopca.
- Wojtek… Wojtek… - próbowałem go wołać.
Ale odpowiadały mi tylko trzaski palących się mebli i innych przedmiotów, które trawił ogień. Pod oknem wymacałem na oślep jego małe ciałko.
- Wojtuś! - próbowałem go ocucić, ale bezskutecznie.
Dotknąłem policzkiem jego twarzy. Cholera, nie! Podniosłem go z podłogi i położyłem na szerokim parapecie. Najpierw sam próbowałem zachłannie złapać kilka wdechów czystego powietrza zza okna. Spostrzegłem, że na dole strażacy rozkładali skokochron - wielką samopompującą się poduszkę ewakuacyjną. Zrobiłem głęboki wdech, co przyszło mi z dużym trudem. Wdmuchałem powietrze do jego płuc. Potem jeszcze raz i kolejny.
- No dawaj mały! Proszę cię!
Wtedy usłyszałem płacz. Nie mogłem zlokalizować kierunku, z którego dobiegał. Byłem zdezorientowany i podtruty dymem spalenizny. Wojtek zaczął w końcu oddychać.
Sunąc po podłodze, ruszyłem w poszukiwaniu odgłosu płaczu. W głębi pokoju natrafiłem na szafę, która zaczynała płonąć. Otworzyłem ją, po czym w rogu jej wnętrza ukazała mi się zapłakana dziewczynka z pluszowym misiem w rączce. Była taka mała, zapewne młodsza od chłopca. Miała twarz spoconą od wysokiej temperatury panującej w szafie.
- Nie bój się. Zabiorę cię do mamy.
Pokiwała główką i wyciągnęła ku mnie swoje malutkie rączki. Jednym ruchem wyciągnąłem ją z szafy i położyłem na swoich plecach.
- Przytul się do mnie. Nic się nie bój. Zaraz będziesz u mamy.
Tak naprawdę nie wiedziałem co z jej mamą... Ale musiałem jakoś ją przekonać, żeby dała się zabrać ze swojego „schronu”.
Byłem już wycieńczony i dodatkowo dokuczały mi mdłości. To kolejny objaw zatrucia dymem. Nie miałem siły ruszyć się, żeby wrócić z powrotem pod okno. Ten słodki balast, który miałem teraz na plecach dodatkowo mnie osłabiał, ale i zarazem motywował.

* * *

Odchodziłam od zmysłów, nie wiedząc co dzieje się wewnątrz kamienicy. I co działo się z Piotrkiem. To wszystko trwało o wiele za długo. Wiedziałam, że coś jest nie tak, bo akcja ratunkowa przeciągała się. Miałam wrażenie, że minęły godziny odkąd strażacy wynieśli tę kobietę. Dlaczego nie wyciągają pozostałych poszkodowanych?? Czyżby nie było już szans na ich uratowanie?? A może nie ma już kogo ratować… Nie, nie wolno mi tak myśleć! Przecież Piotrek jest „w czepku urodzony”. Poradzi sobie. Zawsze sobie radzi…

* * *

Nie pamiętam, jakim cudem dotarłem do okna. Z pozycji leżącej namacałem ręką Wojtka, który leżał nieruchomo na parapecie tak, jak go zostawiłem. Mobilizując wszystkie swoje siły, powoli posadziłem Julkę w oknie. Ukląkłem i sprawdziłem oddech Wojtka. Błagam, nie… Ale nie miałem już siły, aby ponownie go resuscytować... Wyjrzałem przez okno, po czym wziąłem chłopca na ręce i zrzuciłem na skokochron ustawiony centralnie pod oknami. Działałem machinalnie. Julka siedziała bez ruchu, jak zahipnotyzowana. Usiadłem obok niej. Wziąłem na ręce i posadziłem ją sobie w pasie.
- Teraz przytul się do mnie mocno i zamknij oczka. Idziemy do mamy.
Od razu zrobiła to, o co ją poprosiłem. Jej główkę przytknąłem dłonią do piersi. Ostatkiem sił odepchnąłem się stopami od podłogi, mocno wychyliłem przez okno i plecami runąłem w przestrzeń trzeciego piętra…


C.d.n.


(poniedziałek, 29 maja 2017 & niedziela, 26 grudnia 2021) 

czwartek, 5 stycznia 2017

Odcinek 24_Dziwne telefony

Zosia wyczekiwała z niecierpliwością mojego przyjazdu. Stała przed domem. Była przerażona i bardzo zdenerwowana.
- Martyna! Jak dobrze, że przyjechałaś! - ucieszyła się na mój widok i objęła mnie.
- Co z tatą?
- Coraz gorzej. Nie wiem co robić… 
Zaprowadziła mnie do pokoju ojca. Wiktor leżał na podłodze przy łóżku i zwijał się z bólu. Ręce miał skrzyżowane na piersiach, a kolana niemal dotykały mu podbródka. Twarz była zlana potem.
Taki widok i mnie nieco przeraził.
- Doktorze! - podbiegłam i uklękłam przy nim.
- Martyna... - wyszeptał z trudem, lekko otwierając oczy.
- Gdzie pana boli?
- Nic mi nie jest... To przez te opary... - mówił wolno.
- Tato, jak to nic??!! Coraz gorzej się czujesz! Boli cię brzuch, wymiotowałeś i masz gorączkę.
Zosia była coraz mocniej zdenerwowana.
- Zosiu, spokojnie. Przynieś miskę z zimną wodą i gazę albo jakąś czystą szmatkę. Trzeba zrobić zimne okłady.
- Dobrze - odparła posłusznie i w pośpiechu wyszła z pokoju.
- Doktorze, to nie wygląda na zatrucie oparami farby…
- A na co?
- Na zapalenie wyrostka.
- Myślisz, że sam nie rozpoznałbym wyrostka? - nadal mówił z trudem, co chwilę mimowolnie wykrzywiając z bólu twarz.
- Dobry lekarz nie leczy siebie sam… - skwitowałam jego pytanie.
Zosia przyniosła miskę z wodą i zaczęła wykręcać mokrą gazę, po czym przyłożyła ją ojcu na czoło.
- Musi się pan znaleźć w szpitalu.
- Nigdzie nie jadę... - oponował.
- Tato, proszę cię!
Zosia bliska była płaczu. Wyszłam na chwilę z pokoju, żeby zadzwonić. W tej sytuacji nie miałam zamiaru słuchać Banacha. Nie myślał racjonalnie. Musiał trafić do szpitala i to natychmiast!
- Piotrek...
- Cześć Martynka! Stęskniłaś się za mną?
- Jesteś wolny?
- Nie, mam wspaniałą dziewczynę, którą...
- To nie czas na żarty! - przerwałam mu. - Jestem u Wiktora. Źle z nim...
- Co się dzieje?!! - od razu zmienił ton głosu.
- Ból znacznie się nasilił i ma wysoką gorączkę.
- Dobra, będziemy za 6 minut.
- Pośpieszcie się!

* * *

- Doktorze, gdzie pana boli? - zapytałem stanowczo. - Proszę mi pokazać.
Wiktor wolnym ruchem wskazał dłonią miejsce na brzuchu.
- Proszę położyć się na plecach i wyprostować nogi. Pomogę panu.
Ostrożnie pomogłem mu przewrócić się z boku na plecy. Gdy Banach leżał już w prawidłowej pozycji, podwinąłem mu t-shirt.
- Doktorze, wiem że boli, ale muszę zbadać brzuch.
Przystąpiłem do palpacyjnego badania, uciskając palcami obu dłoni poszczególne miejsca. Nagle Wiktor jęknął. Odruchowo przewrócił się na prawy bok, trzymając za brzuch i podkurczając z powrotem nogi, aby nieco sobie ulżyć.
- Brzuch twardy, bez obrony mięśniowej. Zabieramy go. Adam, dojście, kroplówka z solą i podaj Drotawerynę.
- Założę dojście - zaoferowała się Martynka. - Myślisz, że ból jest ze strony układu moczowego??
- Piotrek, Drotaweryna w jakiej dawce? - zapytał Adam.
- 80 mg.
Wszołek zajął się przygotowywaniem zastrzyku. W tym momencie zaczął dzwonić mój telefon.
- Piotrek, jeśli to układ moczowy, to skąd te wymioty?? - dopytywała.
- Może z silnego bólu i skurczy? Nie wiem Martyna, ale bardzo cierpi. Chcę mu ulżyć - odrzekłem i wyjąłem komórkę z kieszeni. Spojrzawszy na ekran, odrzuciłem połączenie.
- Wiem, że cierpi!
- Chyba, że masz jakiś inny pomysł?
Adam wstrzymał się ze zrobieniem zastrzyku i spojrzał na nas.
- Może to wyrostek? - zapytała Martyna. - Ma większość typowych objawów.
- Lokalizacja bólu byłaby w prawym dolnym kwadrancie, a nie w śródbrzuszu - wyjaśniłem.
- Ból w śródbrzuszu jest w początkowej fazie zapalenia wyrostka, a Piotrek mówił, że cały dzień go boli - dopowiedział Adam.
- Racja… Ok, nie mam innego pomysłu... - odparła po chwili namysłu zrezygnowana.
- Piotrek, a może jelita? - zapytał Adaś.
Osłuchałem brzuch.
- Perystaltyka zachowana.
- To już nie mam pojęcia…
- Dobra, podawaj. Nie ma na co czekać - poleciłem mu.
Wszołek zrobił zastrzyk. Martyna podłączyła kroplówkę, a ja zmierzyłem jeszcze ciśnienie i temperaturę. 39 stopni. Zaczęliśmy przygotowywać Wiktora do transportu.
- Doktorze, przejedzie się pan z nami dyliżansem do Leśnej Góry - próbowałem jakoś rozładować napiętą atmosferę.
- A mam jakiś wybór...? - zapytał zrezygnowany Banach.
- No nie bardzo. Ale przecież tak pan lubi z nami jeździć...
Znowu odezwała się moja komórka. Domyślałem się kto to może być. Szybko ją wyciągnąłem i odrzuciłem dzwoniącego rozmówcę.
- Mogę pojechać z wami??! Proszę!! - odezwała się Zosia błagalnym tonem.
- Dobra - odparłem po chwili zastanowienia. - Ale jedziesz ze mną z przodu.
- Ok.
- Martyna, pojedziesz z tyłu z Adamem.
- Jasne.
Zosia była roztrzęsiona. Nie mogła znaleźć kluczy od domu ani skupić się na ich poszukiwaniu.
- Głowa do góry. Tata jest w dobrych rękach. Wszystko będzie dobrze - próbowała pocieszyć ją Martyna.
- Wiem... - odparła i spojrzała na nas smutnym wzrokiem.

* * *

- Co mamy? - zapytał lekarz dyżurny na oddziale ratunkowym. - Wiktor?? Co się stało??
- Od kilku godzin silny ból w śródbrzuszu. Ciśnienie w normie, temperatura 39. Z wywiadu wymioty. Dostał 80 Drotaweryny - zrelacjonował Piotrek.
Lekarz zbadał brzuch Wiktora, przez co znowu zaczął zwijać się z bólu.
- Dobra. Morfologia, OB, CRP, mocz, poziom kreatyniny i usg brzucha na cito - przekazał pielęgniarce lekarz. - I proszę o konsultację chirurgiczną, jak będą wyniki.
- Oczywiście - odpowiedziała.
Wyszłam na korytarz do Zosi.
- Tacie będą robili badania. Musimy poczekać.
- Zostaniesz tu ze mną?
- No pewnie! - przytuliłam ją i usiadłyśmy w poczekalni.
- Nie wiadomo co mu jest, prawda? - zapytała zatroskana.
- Bez wyników badań trudno było coś jednoznacznie stwierdzić. Ale lekarze teraz na pewno postawią diagnozę.
Zosia pokiwała głową i oparła się o moje ramię. Pogłaskałam ją po włosach.
- Nie martw się, wszystko będzie dobrze.
Z sali Piotrek z Adamem wywieźli nosze. Zostawili je pod ścianą i podeszli do nas.
- 23 P wolny - zakomunikował przez radio Piotrek.
- Przyjęłam - odezwała się dyspozytorka. - Co z Banachem?
- Na razie nie wiadomo. Robią mu badania.
- Ok. Daj znać, jak będzie już coś wiadomo.
- Jasne.
- Chcesz do kogoś zadzwonić? Może do dziadka? - zapytałam Zosię.
- Nie. Będzie się denerwował. Ma odpoczywać w sanatorium.
- No tak...
Siedzieliśmy w milczeniu dobrych kilkadziesiąt minut. Piotrek z Adamem nie mieli żadnych wezwań, więc nam towarzyszyli. Nagle tę ciszę przerwał dzwoniący telefon Piotrka. Odszedł od nas na kilka kroków. Chyba znowu odrzucił połączenie, bo komórka nagle zamilkła.
- Dlaczego to tak długo trwa?? - niecierpliwiła się Zosia.
- Trzeba zrobić kilka badań, poczekać na wyniki. To zawsze tyle trwa - wyjaśnił jej spokojnie Piotrek.
- Nie wytrzymam... - wstała i zaczęła nerwowo spacerować po korytarzu poczekalni.

* * *

- Weź to - Martyna podała Zosi niewielką, żółtą tabletkę i kubek z wodą. Posłusznie połknęła pastylkę.
Patrzyłem na nią z lekkim niepokojem. Była mocno podenerwowana i miała nieobecny wzrok. Ostatnio sporo przeszła: napaść, zranienie kolegi na jej oczach, zeznania na policji. Za dużo jak na nastolatkę.
- Dałaś jej Hydroxyzynę? - zapytałem szeptem, gdy nieco się oddaliła.
- Tak. Strasznie to wszystko przeżywa.
- Nie ma co się dziwić...
- Piotrek, mógłbyś się czegoś dowiedzieć? Proszę!! ‍‍- błagała mnie Zosia.
Spojrzałem na Martynę.
- No dobra, spróbuję coś ustalić.

Wiktor nadal przebywał na oddziale ratunkowym. Dopóki nie przyjdą wszystkie wyniki i nie będzie diagnozy, nie można go przewieźć na żaden inny oddział. Szukałem sali, w której leżał, kiedy spotkałem doktora Sambora.
- Dzień dobry doktorze!
- Cześć Piotrek. Szukasz może Wiktora?
- Tak. Zosia niepokoi się, że nic nie wie.
- Ciężki przypadek z nim…
- Wiem… Nie chciał jechać do szpitala. I cały dzień uparcie twierdzi, że zatruł się oparami farby.
- Naprawdę?? Ech… - wzdychnął. - Ale nie to miałem na myśli. Naprawdę trudno konkretnie stwierdzić co mu dolega, poza stanem zapalnym w organizmie.
Zaskoczył mnie. My mieliśmy problem z rozpoznaniem, a teraz, kiedy zrobiono badania, lekarzom nadal trudno postawić diagnozę.
Weszliśmy do sali, w której leżał Wiktor. Dostawał kroplówkę ze środkiem przeciwbólowym.
- Cześć Wiktor!
- Cześć Michał!
- Postanowiłeś trochę odpocząć i pochorować? - zażartował Sambor.
- Już lepiej się czuję.
Doktor podciągnął koszulkę i zaczął badać brzuch Banacha.
- To przez te opary farby. Ostatnio malowałem garaż - tłumaczył Wiktor. - Nic mi nie jest. Aaa!!! - jęknął głośno i zwinął się z bólu, gdy lekarz ucisnął wrażliwe miejsce.
- Właśnie widzę...
- Kiedy mnie wypuścisz?
- Stary, masz bardzo podniesione CRP, wysokie OB, leukocyty szaleją, a na usg nic nie można zobaczyć! To żadne opary!
Banach oniemiał. Zdał sobie sprawę, że sytuacja jest poważna. Do tej pory raczej nie dopuszczał do siebie takiej myśli.
- Co mi jest?? - zapytał lekko zaniepokojony. Znów mówił wolno i z pewnym wysiłkiem.
- Nie wiem Wiktor. Ale uważam, że trzeba operować. Masz ostry brzuch i stan zapalny.
- Chcesz mnie otworzyć?!
- Nie mam wyjścia… Dopiero po otwarciu jamy brzusznej dowiem się, skąd ten stan zapalny. I co się dzieje.
- Stary, a może poczekajmy…
- Na co??!
Na chwilę zapadła cisza.
- Wiktor, musisz podjąć decyzję: albo zgadzasz się na operację, albo chcesz czekać. Ale wiesz, że twój stan może się gwałtownie pogorszyć.
Banach patrzył w milczeniu na Sambora. Widać było, że nadal mocno go bolało.
- Michał, rób co uważasz za słuszne - odpowiedział z trudem.
- Siostro, proszę zawiadomić blok i przygotować pacjenta do operacji! - doktor Sambor zwrócił się do pielęgniarki.
- Oczywiście - odpowiedziała i od razu wybrała odpowiedni numer telefonu.
- Trzymaj się stary. Jesteś w dobrych rękach - Michał poklepał go lekko po ramieniu.
- Wiem… - odparł Banach.
Druga pielęgniarka zaczęła odłączać kroplówkę. Po raz kolejny odezwał się mój telefon. Wiedziałem kto to. Teraz mogłem spokojnie odebrać.
- Halo?
W słuchawce panowała cisza.
- Halo?! - powtórzyłem zniecierpliwiony. - Halo?!! Dlaczego się nie odzywasz??!!
Nadal cisza. W końcu rozłączyłem się i wyciszyłem dzwonek. Podszedłem do łóżka Wiktora.
- Dobra decyzja doktorze. Będzie pan jak nowo narodzony - usiłowałem pocieszyć go żartem. - Zaopiekujemy się Zosią, proszę się nie martwić.
- Dziękuję Piotrek.
Pielęgniarki pośpiesznie wywiozły Wiktora z sali.

* * *


Zosia zasnęła na moim ramieniu. To zapewne efekt podanego środka uspokajającego. Dobrze, niech się zdrzemnie i zregeneruje siły, wyciszy emocje. Sytuacja z nagłym zachorowaniem ojca mocno ją wyeksploatowała. Bałam się poruszyć, żeby jej nie obudzić. Na końcu korytarza dostrzegłam Piotrka. Szedł do nas. Położyłam palec wskazujący na ustach, żeby w ten sposób zakomunikować mu, aby mówił ciszej.
- Zosia zasnęła? - zapytał półgłosem lekko zaskoczony.
- Niech się prześpi chwilę i odpocznie. Co z Wiktorem? - wyszeptałam.
Piotrek kucnął obok mnie, by zmniejszyć dzielący nas dystans.
- Będą go operowali. Nie wiadomo co mu dolega. Nawet Samborowi trudno było postawić diagnozę.
- O rany... - wzdychnęłam cicho.
- W badaniach wyszło wysokie OB, CRP i leukocytoza. A usg  w ogóle nie dało się zrobić.
- To dlaczego Sambor chce go operować?? Tak w ciemno??!
- Tak...
Zmartwiło mnie to, co przekazał mi Piotrek. Zaczęłam coraz bardziej obawiać się o Zosię, jak przyjmie i zniesie tę wiadomość. Stan Wiktora nie był dobry...
- Trzeba to będzie jakoś delikatnie przekazać Zosi... - powiedziałam.
W tym momencie zawibrował telefon Piotrka. Zaczął wyjmować go z kieszeni kamizelki.
- Zastanowimy się, jak jej to powiedzieć - odrzekł i wstał z kucek.
Spojrzał na wyświetlacz i schował telefon z powrotem do kieszeni.
- Może w końcu odbierzesz? - zapytałam.
Piotrek - chyba mimowolnie - zrobił niezbyt zadowoloną minę. Oddalił się od nas, po czym odebrał połączenie.
- Przestań dzwonić. Prosiłem cię - odparł mocno poirytowany i rozłączył się.
Ukradkiem spojrzał na mnie.
- Wszystko w porządku? Kto dzwonił?
- Nikt... - odrzekł wciąż zirytowany i wyszedł szybkim krokiem przed szpital.


C.d.n.

wtorek, 20 grudnia 2016

Odcinek 23_Niepokoje o Wiktora

Po wspaniałych nadmorskich wakacjach powoli wracałam do codzienności. Na szczęście nie szarej, bo sporo ostatnio zmieniło się w moim życiu. I ja też się przez to zmieniłam. Inaczej patrzę na pewne sprawy. Jestem silniejsza i może też trochę... mądrzejsza? A przede wszystkim mam Piotrka. Okazał mi wiele troski i zrozumienia w trudnych chwilach. Mam w nim oparcie i mogę liczyć na niego. Pomógł mi wyjsć na prostą. Znowu jestem szczęśliwa i zakochana. Świat ponownie nabrał kolorów i sensu.

Po kilku dniach dodatkowego urlopu, Wiktor wracał dziś do pracy. Po napadzie na Zosię nad morzem chciał pobyć jeszcze kilka dni z córką. Nadal bardzo to przeżywała. Nie ma co się dziwić. Dorosły człowiek przeżywałby takie zdarzenie, a co dopiero nastolatka. Poszła niewinnie z chłopakiem na spacer, kiedy napadł na nich jakiś czubek, chcący ich okraść. Chłopak działał po męsku - wiadomo, chciał pokazać swą odwagę i obronić dziewczynę. Nie przypuszczał, że facet użyje noża i wbije mu go w brzuch! Zosia zachowała zimną krew. Podtrzymując rannego kolegę, zaczęła uciekać z nim na oślep, w stronę domu. Kiedy znaleźli się w jego niedalekiej odległości krzyczała o pomoc. A gdy kolega zemdlał z bólu i wysiłku, tamowała dłońmi mocny krwotok. Potem znowu musiała powrócić do tych wydarzeń podczas składania zeznań na policji. Dzielna i silna z niej dziewczyna. Wiem co przeżyła...
- Dzień dobry wszystkim! - powitanie Banacha wyrwało mnie z zamyślenia.
- Dzień dobry doktorze! Jak miło Pana widzieć - ucieszyłam się na jego widok.
- Was też dzieciaki. Podobno dzisiaj jeździmy razem.
- Tak.
- A gdzie Piotrek?
- Jestem! Dzień dobry!
- Cześć Piotrek! - odparł Wiktor i podał mu rękę na powitanie. Nieco go to zaskoczyło.
- Kawy doktorze? - zapytał.
- Tak, poproszę.
- Już się robi.
- Jak się czuje Zosia? - zapytałam.
- Już lepiej. Pojechała dzisiaj do koleżanki. Mają iść na basen.
- To dobrze, że wraca do siebie. A co z tym chłopakiem?
- Na szczęście w porządku.
Piotrek przyniósł Banachowi kubek z kawą.
- Dzięki! Operacja się udała. Rana dobrze się goi. Być może w przyszłym tygodniu go wypiszą.
- Co za historia... Żeby napadać na dwoje nastolatków. To tylko jakiś debil mógł zrobić! - irytował się Piotruś. - Złapali go chociaż?
- Tak. Jest znany tamtejszej policji. To drobny złodziej, ale nigdy nie posunął się do napaści z użyciem ostrego narzędzia. Okazało się, że był pod wpływem środków odurzających. Szyba rozbita kamieniem w wynajmowanym przez Was domu to najprawdopodobniej też jego sprawka.
- 21S - odezwał się głos dyspozytorki w radiu.
- 21S, zgłaszam się - odpowiedział Piotrek. 
- Bursztynowa 16. Mężczyzna z podejrzeniem zawału.
- Przyjąłem, jedziemy.
Pospiesznym krokiem udaliśmy się w kierunku ambulansu. Wiktor zabrał swoją lekarską kamizelkę i wyszedł za nami. Nagle stanął przy drzwiach budynku, zgiął się w pół i złapał za brzuch.
- Doktorze, wszystko dobrze? - zapytałam.
- Tak, tak. W porządku. Piotrek odpalaj ten dyliżans. Nie ma czasu - wydał polecenie w typowy dla siebie sposób, po czym powoli wsiadł do karetki.

* * *

Nie czułem się dzisiaj najlepiej. Co jakiś czas odczuwałem dziwne skurcze w podbrzuszu i miałem mdłości. To pewnie niestrawność. Niebawem przejdzie. Ale teraz trzeba się spiąć i pracować. 

Dojechaliśmy na miejsce wezwania. Piotrek z Martyną wzięli sprzęt. Zadzwoniłem kilka razy dzwonkiem przy furtce wejściowej na teren posesji, ale nikt nie wychodził. Drzwiczki były zamknięte. Krzyknąłem raz i drugi, ale nadal nikt się nie pojawił. Sprawdziłem u dyspozytorki poprawność adresu zgłoszenia, ale ten się zgadzał. Poprosiłem zatem o zadzwonienie pod numer, z którego było wezwanie.
- Banach, nikt nie odbiera telefonu - oznajmiła po chwili dyspozytorka.
- To jakiś głupi żart? - zapytałem.
- Nie wiem, ale sprawdźcie to - odparła.
- Dobra. 
- Doktorze, może wejdę i zorientuję się w sytuacji? - zaproponował Piotrek.
- Może wezwijmy policję? - wtrąciła się Martyna.
Chwila szybkiego namysłu. Przez ból trudno było mi się skoncentrować, żeby podjąć jakąś decyzję.
- Doktorze, to co robimy? - ponaglał Piotrek. - Ktoś tam może potrzebować naszej pomocy.
- Dobra, wchodź. Tylko najpierw zorientuj się, żeby nie było...
- Jasne - odparł Piotrek i był już nad furtką ogrodzenia.
- Tu 21S. Przyślijcie policję - poprosiłem.
- Co się dzieje Banach?
- Jak co się dzieje?? Mamy sprawdzić to wezwanie, a wszystko zamknięte na cztery spusty. Mam się tu włamać?!
- Dobra, już wysyłam.
Piotrek obszedł dookoła dom. Dopiero przez ostatnie okno dostrzegł leżącego na podłodze mężczyznę.
- Doktorze, ktoś tu jest!
- Co z nim?!
- Leży na podłodze i nie rusza się!
- Sprawdzałeś drzwi wejściowe?
- Sprawdzałem, zamknięte. Okna też.
Nagle podeszła do nas starsza kobieta z zakupami.
- Państwo do pana Henryka? Z pogotowia? - zapytała.
- Tak, jesteśmy z pogotowia. Mieliśmy wezwanie pod ten adres. Pan Henryk mieszka sam? - próbowałem się czegoś dowiedzieć.
- Sam odkąd cztery lata temu zmarła mu żona.
- Pani jest sąsiadką, tak? - dopytywałem.
- Tak. Czterdzieści lat tu mieszkamy i tyle samo się znamy. Wspaniały człowiek...
- Będzie pani świadkiem, dobrze? 
- Jakim świadkiem? - zaniepokoiła się starsza pani.
- Musimy dostać się do środka, żeby pomóc panu Henrykowi. Ale drzwi i okna są zamknięte - tłumaczyła spokojnie Martyna. 
W tym samym czasie Piotrek coś gmyrał przy zamku do drzwi wejściowych.
- Ojej! Pewnie, proszę wchodzić i go ratować! Ja zaświadczę wszystko! Tylko proszę go ratować! To taki dobry i porządny człowiek...
Martyna przerzuciła przez ogrodzenie torbę i deskę i pierwsza pokonała furtkę. W tym samym czasie Piotrkowi jakimś sposobem udało się otworzyć drzwi od domu. Kiedy i ja próbowałem pokonać ogrodzenie, nagle moje ciało przeszył silny ból i mocny skurcz. Jakby coś rozrywało moje wnętrzności. Aż zrobiło mi się słabo. To normalne. Przy ostrych bólach brzucha można zemdleć. Nudności przybrały na sile. Przykucnąłem na ziemi i próbowałem głęboko oddychać, ale nawet to potęgowało ból. Natychmiast oblał mnie zimny pot.
- Doktorze? - zapytał przez radio Strzelecki.
- Jaka sytuacja Piotrek? - próbowałem mówić niezmienionym głosem.
Po chwili odezwał się.
- Reanimujemy pana. Dostaje drugą dawkę adrenaliny.
Cholera, obyśmy się tylko nie spóźnili... W tym momencie nadjechał radiowóz. Powoli wstałem. Atak bólu powoli ustępował. Przywitałem się z policjantami, których dobrze znałem. 
- Cześć Banach. Widzę, że już sobie poradziliście - odparł jeden z nich.
- Cześć. Pani jest świadkiem, że ratownicy weszli na teren posesji i do budynku w celu ratowania życia. Mężczyzna leżał na podłodze w domu i nie ruszał się. Mieliśmy wezwanie do zawału.
- Tak, to prawda! Ja wszystko poświadczę! - wtrąciła przejęta sąsiadka.
- W porządku - odparł funkcjonariusz i zaczął pytać kobietę o przebieg zdarzenia.
- Co z nim? - zapytał drugi policjant.
- Jak tam Piotrek? - spytałem przez radio.
- Nadal nic.
Policjant podjął próbę otwarcia furtki. Po dłuższej chwili udało mu się to. W tym momencie przez radio odezwała się Martyna.
- Doktorze, niestety spóźniliśmy się... 
Wzdychnąłem. Wszedłem przez otwarte drzwi ogrodzenia i chciałem podbiec do domu. Ale ból znowu się nasilił. Musiałem więc zwolnić tempo. Gdy dotarłem, zapytałem o przebieg resuscytacji, czas jej trwania i podane leki. Niestety tym razem nie zdążyliśmy, ale wygląda na to, że zawał i tak był zbyt rozległy. Nie zdołalibyśmy nic zrobić, nawet gdybyśmy przybyli wcześniej.
Do środka weszli policjanci.
- Banach, stwierdzisz zgon? - zapytał jeden z nich.
- Tak... 
- Dobra, to my robimy swoje czynności.
Piotrek z Martyną powoli pakowali sprzęt. Po potwierdzeniu zgonu zacząłem wypełniać formularz. Nagle znowu poczułem ostry skurcz w podbrzuszu, aż spontanicznie syknąłem i złapałem się dłonią za wrażliwe miejsce.
- Coś Pana boli? - zainteresował się Piotr.
- Nie, to zwykła niestrawność. Przejdzie mi - próbowałem go jakoś zbyć. - Pakujcie się do karetki. Zaraz do was przyjdę.

* * *

Wiktor był blady i nie najlepiej wyglądał. Do tego był jakiś nieswój, jakby zdenerwowany.
- Doktorze, wszystko w porządku? - zapytałam go delikatnie.
- Tak. A dlaczego coś miałoby być nie w porządku? - odburknął.
Wiedziałam, że nie mówi prawdy. Że coś jest nie tak. Było widać, że coś mu dolegało.
- Piotrek, zatrzymaj się na chwilę - poprosił Wiktor.
- Co jest doktorze? - zapytał zaniepokojony.
- Nic! Po prostu się zatrzymaj!
Banach był nerwowy. Wyraźnie irytowały go nasze pytania.
Piotrek zjechał na pobocze. Wymieniliśmy między sobą znaczące spojrzenia. Wiktor wysiadł i oddalił się o kilka kroków od nas. Z butelki wylał na dłoń trochę wody, po czym zmoczył twarz. Zrobił tak dwukrotnie. Krople kapały mu z brody na ubranie. Jakiś grymas pojawił się na jego twarzy. Zaczął głęboko nabierać powietrza.
- Piotrek, co mu jest??
- Nie wiem, ale nie wygląda mi to na nic... 

* * *

Wysiadłem z ambulansu i powoli poszedłem w stronę Banacha.
- Nie najlepiej Pan wygląda, doktorze...
- Tak?? A ty nie masz innych zmartwień?! - naskoczył na mnie.
- Mam... Ale martwimy się o pana... Szewc w dziurawych butach chodzi, doktorze - próbowałem brzmieć łagodnie.
- Dziękuję za waszą troskę, ale sam też potrafię o siebie zadbać!
- Właśnie widać... - odparłem pod nosem na odchodne. Wróciłem do karetki.
- I co z nim?? - dopytywała zmartwiona Martyna.
- Nie wiem. Nic nie chce powiedzieć. Jeszcze naskoczył na mnie.
Wiktor zaczął wymiotować. Uklęknął na trawie, a jego ciałem targały torsje. Zaniepokoiliśmy się jeszcze bardziej. Martyna nie wytrzymała i wysiadła. Podeszła do Banacha, przykucnęła obok niego i położyła dłoń na jego ramieniu.
- Doktorze, może powinien pan zwolnić się z dyżuru i pojechać do domu? 
- Już mi lepiej. Dziękuję Martyna. Wracaj do karetki - odparł spokojnie. 
Widać, nie miał już siły, by dalej się przekomarzać. Po chwili wsiadł i pojechaliśmy dalej. Nie zamierzałem jednak tak łatwo rezygnować.
- To mówi pan, że nabawił się niestrawności... Czyżby moja mama źle gotowała? - zagadnąłem go na wesoło.
- Skup się na drodze Piotrek.
Nadal nic nie udało mi się z niego wyciągnąć. Jechaliśmy w ciszy i nieco napiętej atmosferze.
- Przez ostatnie 2 dni odświeżałem garaż. Farba strasznie śmierdziała. Musiałem się przytruć oparami - wyjaśnił w końcu.
- Nie miał pan na twarzy maseczki ochronnej?? - zapytałem zdziwiony.
- Miałem. Oczywiście, że miałem. Ale chemikalia przenikają też przez pory skóry, Piotruś. Mam cię tego uczyć?
- Nie no, wiem doktorze...
- Już koniec przesłuchania? - próbował zakończyć temat.
Nic nie odpowiedziałem. Niech mu będzie, że przytruł się farbą. 
- Martyna, poszukaj w torbie czegoś rozkurczowego - poprosił.
Wymieniliśmy spojrzenia. Martynka posłusznie zajęła się znalezieniem odpowiedniego leku. Wiktor łykający tabletkę... Naprawdę musi go mocno boleć. A dyżur dopiero się rozpoczął. Jeszcze tyle godzin przed nami, przed nim...

* * * 

- I co będziesz robiła? - zaczepnie zapytał Piotrek.

- Hmmm... Zjem lody i pójdę poczytać do parku.

- Mmm... Brzmi wspaniale. Żałuję, że nie będę mógł zjeść tych lodów z tobą...

- Ale możesz zjeść gdzie indziej, jak wrócisz... - skwitowałam seksownie.

- Tak, a gdzie...? - droczył się ze mną.

- Domyśl się Piotruś...

- Wolę nie, bo jeszcze bardziej nie będzie mi się chciało iść na ten dyżur. 

Staliśmy na podjeździe. Przytulił mnie mocno do siebie i maksymalnie zbliżył swą twarz do mojej. Zaczął dotykać swoim nosem mojego.

- Teraz żałuję, że zamieniłem się z Renatą...

- Oj tam. Zrobiłeś dobry uczynek dla koleżanki. Jak wrócisz, będziemy mieli razem dużo czasu.

- Obiecaj, że będziesz grzeczną dziewczynką, kiedy mnie nie będzie...

- No nie wiem, nie wiem... - droczyłam się z nim.

Pocałował mnie namiętnie tak, że wiedziałam co chce robić po powrocie... Nagle z bazy wybiegł Adam.

- Chodź Piotrek. Mamy wezwanie - rzucił pospiesznie.

- Ależ ty masz chłopie wyczucie czasu... - odparł z przekąsem.

- Nie ja, tylko pacjent. No chodź. Na razie Martyna!

- Cześć Adaś! Spokojnego dyżuru!

Chłopcy pobiegli do karetki i odjechali.

Z bazy wolnym krokiem wyszedł Wiktor. Widać było, że jest słaby i nadal go boli. Jakimś cudem przetrwał cały dyżur. Na szczęście potem nie mieliśmy już trudnych przypadków.

- Jak się pan czuje?

Przez chwilę nie odpowiadał, jakby nie wiedział co powiedzieć, albo szukał właściwych słów.

- Jest lepiej. Położę się i odpocznę.

- Gdyby pan czegoś potrzebował...

- Tak, wiem - przerwał mi. - Dziękuję Martyna.

Uśmiechnęłam się lekko.

- Nie chciałem naskoczyć na Piotrka. Jakoś tak głupio wyszło... Przepraszam was. Wiem, że się martwiliście.

- Wiemy, że pan nie chciał. Proszę wracać do domu i zadbać o siebie.

- Jasne. Na razie Martyna.

- Do zobaczenia doktorze.

Wolnym krokiem poszedł w stronę samochodu i po dłuższej chwili odjechał.


Wieczory są długie, więc nawet po powrocie z dyżuru można jeszcze zrobić sporo rzeczy. Miałam iść do parku, ale zajęłam się sprzątaniem mieszkania. Trochę się zakurzyło, kiedy nas nie było. Włączyłam ulubioną płytę i pracowałam w rytm muzyki. Nie zorientowałam się nawet, która jest godzina i ile czasu upłynęło. Nagle zadzwonił telefon. Sądziłam, że to stęskniony Piotrek. Ale na ekranie wyświetlało się połączenie od Zosi.

- Cześć Zosiu - przywitałam ją radośnie.

- Martyna, możesz tu przyjechać? Proszę cię!! - prosiła błagalnie.

- Co się stało?? - zapytałam zaniepokojona.

- Z tatą jest niedobrze...

- Co mu jest?? - chciałam dowiedzieć się czegoś więcej.

- Bardzo boli go brzuch. Aż się zwija! Ma wysoką gorączkę i kilka razy wymiotował. Proszę cię, przyjedź!! - była wyraźnie zdenerwowana.

- Zosiu, uspokój się. Zaraz będę!



C.d.n.

sobota, 26 listopada 2016

Odcinek 22_Zagadki

- Przejmę go - powiedział Piotrek, podbiegając do rannego chłopaka. Z jego brzucha wystawał trzonek noża lub scyzoryka. Był nieprzytomny. Zosia tamowała krwawienie rękami. Była wystraszona i roztrzęsiona. 
- Zosiu, już możesz puścić - powtórzył delikatnie Piotrek. Powoli podniosła z rany zakrwawione dłonie.
- Nic ci nie jest? - zapytałam z troską w głosie. Zaczęłam przyglądać się, czy nie ma gdzieś na ciele jakichś ran czy widocznych obrażeń.
Zosia pokręciła głową.
- Martyna, pomóż mi - zawołał. 
Podbiegłam do niego. 
- Sprawdź tętno i oddech.
Piotrek zdjął koszulkę i tamował krwotok. Chłopak mógł w każdej chwili wpaść we wstrząs. Dokoła było sporo krwi.
- 8 oddechów, tętno 54 - oznajmiłam.
- Zosia, dzwoniłaś po karetkę?! - zapytał. 
Nie odpowiedziała. Siedziała nieruchomo na ziemi pod pobliskim drzewem i patrzyła tępym wzrokiem gdzieś w dal.
- Zosia! - krzyknął do niej.
- Co…?? - odezwała się leniwie, jakby nieobecna. - Nie... Nie miałam kiedy, bo cały czas...
Nie zdążyła dokończyć. Zaczęła wymiotować i kaszleć.
Nagle z ciemności wybiegł... 
- Wiktor??! - byłam zaskoczona jego widokiem w tym miejscu. 
Był boso, ubrany jedynie w jeansy. Tuż za nim przybiegła...
- Mama??!! - zapytał zszokowany Piotruś.
- Piotrek??!! - odparła równie zdziwiona Grażyna. Miała na sobie szlafrok i klapki.
- Co ty tutaj robisz??! - dopytywał.
- Co się stało??!! - zapytał Wiktor. Nagle zauważył pod drzewem znajomą twarz. 
- Zosia?? Zosiu!! - podbiegł do córki, którą nadal targały torsje.
- Nic jej nie jest - uspokoiłam go.
- To nie jej krew.
- Ok. A co z nim? - podbiegł do nas.
- Rana kłuta brzucha, prowizorycznie zaopatrzona. Na razie stabilny. Nie wiadomo ile stracił krwi - zrelacjonował krótko Piotrek, nie przestając tamować krwotoku. - Stamtąd musieli przyjść, są widoczne ślady - wskazał głową na krwawe plamy wiodące od strony plaży. 
- Trzeba wezwać karetkę! - przypomniałam.
- Nikt jeszcze nie zadzwonił?? - zdziwił się Banach.
- Wszystko działo się tak szybko - tłumaczył Piotrek.
- Dobrze. Już dzwonię - zaoferował się Wiktor. Wyciągnął pośpiesznie telefon z kieszeni i zadzwonił pod 112. Relacjonował dyspozytorce pogotowia stan poszkodowanego i nasze położenie w terenie. Następnie wezwał policję. Ja cały czas pilnowałam parametrów rannego. Grażyna zajęła się Zosią. Przestała wymiotować, ale cała się trzęsła.
Do przyjazdu karetki razem z Piotrkiem zajmowaliśmy się rannym chłopakiem. Wiktor próbował dowiedzieć się od Zosi co się wydarzyło, ale kontakt z nią był trudny. Była w szoku i niewiele mówiła. 
Pogotowie przyjechało po kilkunastu minutach. Przekazaliśmy im rannego. Zmierzyli mu ciśnienie i saturację. Parametry były słabe, co przy tak głębokiej ranie i sporej utracie krwi było normalne. Chłopak i tak nieźle się trzymał. Widać ma silny organizm. Szybko podłączyli kroplówkę, podali tlen i zabrali go do ambulansu. Pomogli też oczyścić z krwi dłonie Zosi i Piotrka. Banach poprosił załogę karetki o środek uspokajający dla córki. Ratownik zrobił jej zastrzyk. Zosia nie zareagowała na ukłucie igłą. 
- Do którego szpitala go zabieracie? - interesował się Wiktor.
- Do miejskiego - odparł lekarz. - Pan zna tego chłopaka?
- To znajomy córki. Zawiadomię jego rodziców.
- W porządku. Będę musiał powiadomić o całym zdarzeniu policję.
- Są zawiadomieni, już tu jadą.
- Dobra Panowie, zbieramy się - oznajmił ratownikom lekarz. Karetka odjechała na sygnale w ciemną noc.
Banachówna coraz bardziej opadała z sił opierając się już o drzewo w pozycji półleżącej. 
- Zosiu, kochanie… - Wiktor podszedł do córki i ujął jej twarz. - Boli cię coś? Słyszysz mnie?? Zosia... 
Był zdenerwowany, co jednak usiłował ukryć. Dziewczyna miała zamknięte oczy i nie reagowała. Ojciec zmierzył jej tętno na nadgarstku i sprawdził źrenice. 
- Doktorze, pan pozwoli… - Piotrek zwrócił się do Banacha, po czym ostrożnie wziął Zosię na ręce. Była jak piórko w jego umięśnionych, silnych ramionach. Delikatnie przytulił ją do siebie. Jej głowa opadła mu na przedramię.
Był to dla mnie rozbrajający widok... Kocham go za tę opiekuńczość i wrażliwość.

* * * 

Położyłem Zosię na jej łóżku. Dopiero w pełnym świetle widać było świeże zadrapania na łydkach i kostkach. 
- Musiała biec przez ostrą trawę albo krzaki - stwierdziła Martyna. - Przemyję to - rzekła, po czym wyszła.
Mama poszła za nią, pewnie by pokazać miejsce apteczki. Zapanowała cisza. Wiktor kucał przy córce i głaskał ją po włosach. Na jego twarzy malowało się zatroskanie. Po chwili Martyna wróciła z wodą utlenioną i wacikiem. 
- Ja to zrobię - zwrócił się do niej. Delikatnie i z prawdziwą ojcowską czułością przemywał jej drobne rany.
Mama stała w progu i dała mi znak, żebyśmy zostawili go samego. Ująłem Martynę za rękę i wszyscy wyszliśmy z pokoju. Zeszliśmy do kuchni, gdzie mama nastawiła wodę na herbatę.
- Co ty tutaj robisz? - zapytałem ją. - Jeszcze na dodatek z doktorem Banachem.
Zmieszana opuściła głowę.
- Wiktor zaprosił mnie na krótkie wakacje. Zosia chciała wyjechać nad morze ze znajomymi, więc połączyliśmy jedno z drugim.
- "Połączyliśmy"?? Jesteście razem?? - dopytywałem.
- Nie.
- Ale spotykacie się? - kontynuowałem.
- Czasami...
- O ja cie...
Byłem zszokowany. Moja mama i doktor Banach, mój szef. Nigdy bym nie przypuszczał... Niczego nie zauważyłem w jej zachowaniu. No nieźle... Odkąd to może trwać?! Ciekawe, czy jest między nimi coś poważniejszego. I czy do czegoś już doszło...
- Masz coś przeciwko temu, żebyśmy się spotykali? - zapytała.
- Nie, poza tym, że jest moim szefem...
- I co z tego?
- Co?? Kurde! - trochę mnie poniosło i podniosłem głos.
- Piotrek, nie irytuj się tak - powiedziała łagodnie Martyna, próbując mnie uspokoić.
- To trochę niezręczna dla mnie sytuacja. Poza tym o niczym mi nie powiedziałaś.
- Ale o czym miałam mówić? To świeża sprawa. A ty i Martyna?
- Co ja i Martyna?
- Spotykacie się?
Wiedziałem do czego zmierza. Zrobiło mi się trochę głupio.
- Jesteśmy razem. Ale to też świeża sprawa - od razu się wytłumaczyłem.
- Też mi o niczym nie powiedziałeś... Martynko, bardzo się cieszę kochana - zwróciła się do niej.
Martyna uśmiechnęła się, lekko zakłopotana tą sytuacją.
- Tylko się mu nie daj. Piotrek potrafi być uparty - żartobliwie pouczyła ją.
Ale śmieszne! Wcale mnie to nie rozbawiło. Byłem... Nawet ciężko nazwać te emocje. Zmieszany? Zszokowany? Zły? Trudno było mi poradzić sobie z tą informacją i odnaleźć się w nowej sytuacji. Przecież... to moja mama! I mój przełożony!
Podała nam zaparzoną zieloną herbatę. 
- Przepraszam na chwilę - powiedziała i zniknęła za rogiem. 
Martyna podeszła do mnie i objęła mnie od tyłu. 
- Piotruś, to nie jest dobry moment... Odpuść dzisiaj. Wszyscy jesteśmy trochę zdenerwowani tym, co się stało. Jutro na spokojnie pogadacie.
Wzdychnąłem głośno.
- Masz rację.
Pocałowałem ją. Martyna usiadła mi na kolanach i objęła mnie.
Po chwili wróciła mama. Była ubrana. Źle mi było po tym, jak na nią naskoczyłem. Nie miałem prawa. To jej sprawa i jej życie. Ale... dlaczego akurat Banach?? Nie mogła zacząć spotykać się z innym facetem, tylko akurat z nim??
- Jak Zosia? - zapytała Martyna, gdy Wiktor wrócił z pokoju córki. 
- Śpi - odparł nieco zmartwiony.
- Gdy ją znaleźliśmy była przerażona. Ale mimo tego zachowała zimną krew - relacjonowała.
- I wiedziała, żeby nie wyjmować noża z rany - zauważyła mama.
- Wiadomo, lekarska rodzina - próbowałem jakoś rozładować nieco napiętą atmosferę.
- Uratowała go - skwitował Wiktor.
- Dzielna dziewczyna - podsumowała Martyna.
- Co z tym chłopakiem? Wiadomo coś? - zapytałem.
- Nic nie wiem. Powiadomiłem jego rodziców. Są w drodze, ale pewnie zajadą tu dopiero za kilka godzin - odparł Banach.
- To straszne, co się stało... Wyobrażam sobie co przeżywają teraz jego rodzice... - zamartwiała się mama.
- Co się w ogóle wydarzyło?? - zastanawiał się Wiktor.
- Tego się na razie nie dowiemy - odparłem. Sam byłem ciekawy dlaczego ktoś w taki sposób potraktował tego chłopaka... I czym się komuś naraził.
Nagle z rozmyślań wybiło nas pukanie do drzwi.
- Dobry wieczór. Aspirant Kozakiewicz. 
- Wiktor Banach.
- To pan zawiadomił policję o napadzie na Marcina Góralskiego?
- Tak. Moja córka była świadkiem tego zdarzenia.
- Chcielibyśmy, żeby złożyła zeznania w tej sprawie. Proszę przywieźć córkę rano na komendę. Tu jest adres.
- Oczywiście, przyjedziemy.
- Dobranoc. Spokojnej nocy.
- Dobranoc.
Wiktor zamknął drzwi, oparł się o nie plecami i głęboko odetchnął.

* * * 

- Dlaczego odpowiedziałaś za mnie??! - irytował się Piotrek.
- Bo ty się nie odzywałeś.
- A jesteś zdziwiona?!
- Tak! Nie widziałeś, jak przykro było twojej mamie? Spróbuj ją zrozumieć.
- No właśnie próbuję i nie mogę!
Przez całą drogę w ostrym tonie wymienialiśmy zdania. Dotarliśmy na miejsce. Jak się okazało, nasz domek był oddalony o jakieś 3 minuty drogi od ich domku.
- To tylko śniadanie! Zaprosili nas, nie wypadało odmówić. Ty stałeś jak mumia, więc ja się odezwałam.
- Nic nie mówiłem, bo mnie zaskoczyli.
- Spójrz na to z innej strony: Zosi będzie miło po tym, co przeżyła. A przedpołudnie spędzi na komisariacie powracając do tych przykrych dla niej zdarzeń. Nie za bardzo przyjemna perspektywa...
- Ok... Jeśli Zosi ma to sprawić przyjemność, to ok.
Przebrałam się szybko w koronkową, czarną koszulkę nocną i wskoczyłam do łóżka.
- Ale jestem zmęczona. A ty?
Piotrek nic się nie odezwał. Siedział zamyślony na łóżku plecami do mnie. Ciągle nie miał na sobie koszulki. Noc była bardzo ciepła. Pocałowałem go delikatnie w ramię.
- Połóż się i odpocznij - powiedziałam ciepło.
- Przewietrzę się.
Wstał i wyszedł na taras. Nawet nie wiem kiedy zasnęłam. Obudził mnie głośny dźwięk rozbijanego szkła...


C.d.n.

wtorek, 1 listopada 2016

Odcinek 21_Nadmorska sielanka

- Nie pytasz co z moją żoną...
- To nie jest dla mnie najważniejsze. Jeśli będziesz gotowy, to sam powiesz. A jeśli nie będziesz chciał o tym mówić, zrozumiem.
Zapanowała cisza. Siedzieliśmy na tarasie i w milczeniu jedliśmy resztę śniadania. Grażyna zupełnie nie przejęła się tym, że nie podjąłem dalej tematu, tylko spokojnie kończyła owsiankę z owocami. Trudno mi było o tym mówić, wracać do tych bolesnych wydarzeń. To było tyle lat temu, a jednak wciąż boli ta niezagojona rana. Nauczyłem się dalej żyć, dla Zosi. Dla niej znalazłem wtedy siłę w sobie. Dla niej wstawałem każdego ranka i przeżywałem każdy kolejny dzień. Dla niej wtedy żyłem. I chciałem żyć.
- Co byś powiedział na plażowanie dzisiaj? - wyrwała mnie z zamyślenia Grażyna. - Chciałabym dziś trochę poleżeć na plaży, poopalać się...
- Dobrze. Zatem dzisiaj plażing.
- Plażing? - uśmiechnęła się.
- Młodzież tak teraz mówi. Chcę być na czasie.
Roześmialiśmy się równocześnie.
- Świetna jest ta Twoja Zosia.
- Tak uważasz?
- Pewnie! Super dziewczyna. Żałuję, że nie mam córki. Macie ze sobą bardzo dobry, bliski kontakt. Aż pozazdrościć... Nie zepsuj tego Wiktor. Zwłaszcza teraz. Musisz być delikatny, wyrozumiały i cierpliwy. Inaczej to, co budowałeś pieczołowicie przez wiele lat nagle możesz stracić w jednej chwili.
- Staram się, naprawdę. Ale to nie jest proste... Córka-nastolatka i ojciec-stary zgred... 
- Oj, nie taki stary... - uśmiechnęła się. - I wcale nie zgred - śmiała się dalej.
- Naprawdę?? To Twoja opinia.
- Nie wydaje mi się, żeby była tylko moja... - uśmiechnęła się i puściła mi oko. - O wilku mowa.
Odwróciłem się i zobaczyłem idącą Zosię.
- Dzień dobry. Cześć tato - przywitała się.
- Dzień dobry - odrzekła Grażyna.
- Cześć Zosiu.
- Chciałeś ze mną porozmawiać. Ja z Tobą też.
- Dobrze. Chodźmy do ogrodu - zaproponowałem.

* * *

Obudziły mnie delikatne pieszczoty Piotrka. Bardzo dobrze zapamiętał z minionej nocy mapę mego ciała, po której teraz bezbłędnie się poruszał. Wiedział co i gdzie sprawia mi najwięcej przyjemności. Spaliśmy nago, więc miał idealny dostęp do każdego punktu na moim ciele.
Gdy zaczęłam powoli otwierać oczy, powitał mnie gorącym pocałunkiem. 
- Dzień dobry Martynka.
- Cześć Piotruś - odpowiedziałam szczęśliwa, przeciągając się. 
- Dobrze spałaś? - zapytał z czułością. 
- Wspaniale. Tu się tak wyjątkowo śpi. 
- Myślałem, że nieważne gdzie, a ważne z kim... 
- No pewnie wariacie! - przytuliłam się do niego. - A ty jak spałeś? 
- Stęskniłem się za tobą... - mruknął mi seksownie do ucha, nie przerywając pieszczot.
- Przecież byłam tu, obok ciebie, przez cały czas, więc... chyba nie tak bardzo... - uśmiechnęłam się prowokacyjnie.
- Bardzo... Mogę ci to zaraz udowodnić... - jego głos był bardzo namiętny. 
- Zaraz…? - dopytywałam. 
Zaczęliśmy się namiętnie całować. Byliśmy wciąż bardzo zachłanni siebie. Jakbyśmy znowu mieli przeżyć nasz wspólny pierwszy raz.
- Martynka... - nagle przerwał. - Może to powtórzymy teraz...? 
- Ale co Piotruś? - nie przestawałam się z nim droczyć.
- Mam ci przypomnieć...?
- Uhmm... - mruknęłam pożądliwie, zamykając oczy, by oddać się rozkoszy. 
Piotrek od razu przystąpił do działania. I sam stawał się coraz bardziej podniecony…

* * *

- Wiem, o czym chcesz ze mną porozmawiać - zaczęła pierwsza Zosia. - Chodzi ci o "malinkę" na mojej szyi...
- Tak. Ale...
- Wiem, nie powinnam, bo pozwalam tym na zbyt wiele chłopakowi, bo pokazuję, że niewiele siebie szanuję. Bo to przyzwolenie na coś więcej... Ale tato... Ja tylko chciałam zobaczyć, no wiesz... Sprawdzić, jak to jest. I wiesz co? Wcale nie było tak, jak mówią dziewczyny. To znaczy... mnie się nie podobało. 
Uśmiechnąłem się lekko pod nosem. Mojej córce nie podobało się ostre całowanie po szyi. Czy powinienem się cieszyć, że jeszcze ją "te" sprawy nie interesują?
- Seksu tym bardziej nie zamierzam teraz uprawiać - kontynuowała.
- Całe szczęście!
- Sama czuję, że jeszcze do tego nie dorosłam.
- Zosiu... Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że rozmawiasz ze mną szczerze na te tematy. Wiem, że to może być dla ciebie nieco krępujące, i że pewnie wolałabyś porozmawiać o tym z jakąś kobietą, z mamą... - znowu na chwilę wróciły dramatyczne wydarzenia.
- Tato... Ty jesteś teraz dla mnie jak mama - uśmiechnęła się i przytuliła do mnie. 
Objąłem ją czule i pocałowałem w czoło. Po tym wyznaniu zrobiło mi się ciepło na sercu. Wiedziałem też, że muszę łapać te momenty, bo to ostatnie takie chwile, kiedy dorastająca córka ma jeszcze ochotę przytulać się do swego ojca...
- Zosiu, skoro rozmawiamy szczerze, to ja też coś ci wyznam. Wiesz, dlaczego tak się martwię o ciebie?
- Żeby nie stało mi się nic złego.
- Tak, to też. Ale martwię się, że pod wpływem chwili, hormonów dasz się ponieść emocjom. Że zrobisz z ciekawości, spontanicznie coś, czego potem będziesz żałowała. Albo że ktoś źle odbierze twoje niewinne intencje i wykorzysta to, by cię skrzywdzić.
- Rozumiem... - zamyśliła się.
- Ufam ci, przecież wiesz. Ale nie ufam innym. Poza tym, też kiedyś byłem młody i pamiętam, jak to jest...
- Tato, z ciekawosci na pewno nie pójdę z chłopakiem do łóżka, bo pewnie to masz na myśli.
- Tak, właśnie to.
- Masz moje słowo. Poza tym, nie chcę tego zrobić z pierwszym lepszym.
- Cieszę się - uśmiechnąłem się do niej przyjacielsko.
- A co do tych źle odebranych intencji... Dobra, postaram się o tym pamiętać.
- Kocham cię Zosiu, wiesz o tym?
- Wiem tato.
Znowu objęliśmy się. Byłem szczęśliwy, a zarazem odczuwałem ulgę i spokój. Ta rozmowa wiele mi powiedziała o mojej córce. Przede wszystkim to, że jest rozsądna, ale i w pewnym stopniu dojrzała jak na swój wiek. 
- To co, mogę wrócić dzisiaj później niż zwykle? 
- Ech... Możesz.
- Dzięki tato! - z radości ucałowała mnie w policzek.
- Ale obiecaj, że nie wrócisz z "malinkami".
- Ma się rozumieć. Przecież już to wyjaśniliśmy.
- Ok. Baw się dobrze! I bądź nadal taka rozsądna, jak jesteś.

* * *

Zacząłem obsypywać ją namiętnymi pocałunkami po szyi, karku i ramionach. Moje dłonie tańczyły po jej ciele, które co chwilę prężyło się w miłosnym akcie.
- Piotruś… - westchnęła kolejny raz. - Dobrze mi z tobą... - wyszeptała w ekstazie, po czym mocniej się przytuliła. 
Rozpierało mnie ogromne szczęście. Chciałem, żeby ta chwila trwała wiecznie. Mógłbym tak z nią spędzić cały dzień nie wychodząc z łóżka... Ale Martyna po chwili poszła wziąć prysznic. Czar więc prysł. 
Nagle zawołała mnie z łazienki.
- Piotruś, umyjesz mi plecy...? - zapytała zawadiacko, kiedy wszedłem.
Chwilo, trwaj!

* * *

- Pośpiesz się, szkoda słońca! - zawołałam do Piotrka, który guzdrał się w łazience. A mówią, że to my spędzamy tam zbyt dużo czasu. W końcu wyszedł.
- Martynka, a może my dzisiaj zostaniemy tutaj...? - zapytał błagalnym tonem.
- Chyba zwariowałeś.
- Tak, na twoim punkcie - objął mnie od tyłu w pasie i położył głowę na ramieniu. - Moglibyśmy na przykład w ogóle nie wychodzić z łóżka... - mruczał mi do ucha.
- Chodź już. A co do łóżka, to uważaj, bo jeszcze ci się znudzę - uśmiechnęłam się.
- Ty nigdy Martynka mi się nie znudzisz - pocałował mnie lekko w szyję.

Poszliśmy na plażę. Piotrek dzielnie niósł spory ekwipunek. Wybraliśmy miejsce i zaczęliśmy się rozpakowywać. Ja rozkładałam ręczniki, a Piotrek wkopywał w piach duży parasol przeciwsłoneczny. Po chwili zdjął koszulkę i w pełnym słońcu zobaczyłam jego umięśniony tors i muskularne ramiona. Przez chwilę wpatrywałam się w nie z podziwem, co chyba zauważył. Czułam się w jego ramionach taka bezpieczna. Miałam wielką chęć, aby objął mnie nimi czule i pewnie... I już nie wypuszczał. Ale szybko zgasiłam ją w sobie.

* * *

Martyna zdjęła sukienkę, pod którą miała założone bikini. Zamurowało mnie, gdy ją w nim zobaczyłem. Nie mogłem oderwać wzroku od jej ciała.
- Nasmarujesz mi plecy? - zapytała podając krem z filtrem.
- Z prawdziwą przyjemnością.
Zacząłem nakładać krem i wolnymi ruchami rozprowadzać go po jej gładkim, jędrnym ciele.
- Mam nieodpartą ochotę rozwiązać ci ten węzeł na szyi... - szepnąłem jej do ucha.
- Przypominam ci Piotruś, że jesteśmy na publicznej plaży, a dookoła pełno jest dzieci.
Zgasiła mnie. Ale niestety miała rację.
- Jak skończysz, to ja nasmaruję ci plecy.
- Z wielką rozkoszą... 
Oddając się przyjemności gładzenia jej pleców, patrzyłem bezmyślenie na plażowiczów. Nagle dostrzegłem... moją mamę! Szła w czarnym bikini z przewiązaną na biodrach, zwiewną chustą. Miała duży słomkowy kapelusz i ciemne okulary przeciwsłoneczne, ale to była ona! 
- Co jest Piotruś? Zmęczyłeś się? - zażartowała Martyna.
Nadal wpatrywałem się w tę kobietę. Moja mama nad morzem?? Jak to...? Co ona tu robi?? Z kim??
- Hej, Piotrek. Co jest? - dopytywała.
- Tam idzie moja mama - wskazałem dłonią na oddalającą się wolnym krokiem kobietę.
- Gdzie?? 
- No tam! W jasnym kapeluszu, ciemnym bikini i chuście na biodrach.
- Oj, Piotruś! Słońce już ci przygrzało... - skwitowała, po czym założyła mi na głowę czapkę z daszkiem.
- Naprawdę, to była ona! - upierałem się.
- Piotruś, bo pomyślę, że z ciebie jest maminsynek... - uśmiechnęła się.
Ja jednak wiedziałem swoje. I nie dawało mi to spokoju do końca dnia.

* * *

- Zosia wróci dopiero o 22:30 - rzekłem i spojrzałem na reakcję Grażyny.
- Wiem... - odpowiedziała zachęcającym tonem z uśmiechem na twarzy. Jej oczy błyszczały. 
Staliśmy w cieniu zachodzącego powoli słońca i patrzyliśmy na siebie w milczeniu. Jakby każde chciało, ale zarazem bało się zrobić pierwszy krok w odważniejszym kierunku naszej znajomości.
Po chwili podszedłem i wolno odgarnąłem z jej twarzy ciemny kosmyk włosów. Patrzyłem jej znacząco, głęboko w oczy. To spojrzenie pytało: chcesz tego...?
Grażyna w odpowiedzi przysunęła się bliżej mnie i położyła swą dłoń na mej piersi. Nie odrywaliśmy od siebie oczu. Raz kozie śmierć! - pomyślałem i przystąpiłem do męskiego, zdecydowanego działania. Nie sądziłem, że sytuacja zacznie się tak szybko rozwijać. 

Najpierw nieśmiało zaczęliśmy zbliżać swe usta ku sobie. Kiedy w końcu się dotknęły, nastąpiła eksplozja naszych skrywanych i tłumionych uczuć. Zaczęliśmy się namiętnie, zachłannie całować. Grażyna gładziła moje plecy aż przeszywały mnie przyjemne dreszcze. Ja trzymałem w dłoniach jej twarz. Po chwili zacząłem rozpinać guziki w swojej koszuli, a Grażyna w swoich jeansach.
- Naprawdę chcesz tego? - pragnąłem się jeszcze upewnić.
W odpowiedzi zaczęła mnie całować i zdejmować koszulę. Przeszliśmy do jej sypialni. W końcu wylądowaliśmy na łóżku.
- Dasz mi chwilę? - zapytałem.
W odpowiedzi skinęła głową.
- Tylko nie każ mi na siebie zbyt długo czekać... - powiedziała namiętnie.
- Zaraz wracam - szepnąłem i pocałowałem ją. 
Szybko zniknąłem za drzwiami łazienki. Kiedy wróciłem, Grażyna miała na sobie seksowną bieliznę z czarnej koronki. Siedziała na skraju łóżka z rozpuszczonymi włosami. 
Dotąd widok roznegliżowanej kobiety nie wywoływał we mnie żadnych emocji. Widywałem półnagie kobiety, ale to były pacjentki. Nie mogłem się nimi ekscytować. Z resztą, zajęty byłem zawsze udzielaniem im pomocy. I choć nieraz były nagie, to nie ruszało mnie to. Taka praca. Teraz było inaczej. Obudziło się we mnie pożądanie. Pragnąłem jej. Jak mężczyzna kobiety. I byłem pewien tego uczucia.
Szybko pozbyliśmy się bielizny. Już bez pośpiechu pieściłem ją po całym ciele i obsypywałem pocałunkami. Aż zaczęliśmy się kochać... 

Leżeliśmy wtuleni w siebie. Grażyna gładziła mój nagi tors, a ja głaskałem ją po włosach. Towarzyszyło nam blade światło padające z pobliskiej małej lampki. Słychać było cykanie świerszczy i nasze oddechy.
- Ratunku! Na pomoc! - dobiegł nas przeraźliwy krzyk z oddali.


C.d.n.